no i nadszedl ten bardzo znienawidzony dzien...
jutro zostawiam wszystko i jade do krakowa... trzeba znow stoczyc batalie z kierowniczka o swoj pokoj w akademiku, pojsc na uczelnie, zapisac sie na wf, powsciekac sie na plan zajec, zaczac myslec o pracy...
eh... na sama mysl zalapuje takiego dola ze masakra:/ tym bardziej, ze te ostatnie dwa tygodnie spedzone w domu byly po prostu cudowne, spanie do 10, budzenie sie w zalanym sloncem pokoju, poranna kawa, przedpoludniwy spacer ze znajomymi, obiadek, telewizja, potem wloczenie sie po osiedlu az do momentu gdy slonce chowa sie za blokami i jedyna rzecza pozostala po lecie sa podmuchy cieplego powietrza, ktore nie wiem czemu...ale bardzo kojarza mi sie z wieczorami spedzonymi w moim miescie... i znajomi... jak nigdy codziennie po kilka dobrych godzin spedzonych wsrod nich... ciezko mi znow to wszystko zostawiac... tym bardziej wiedzac, ze to juz ostatnie moje wakacje :(
jedyna rzecz, ktora mnie pcha do krakowa to bliskosc B... chociaz juz nawet to nie jest w stanie wynagordzic mi, tych chwil spedzonych w domu...