niedzielnie
dopiero teraz przekonalam sie na wlasnej skorze jak to jest pracowac... wczesniejsza praca w Londynie jakos mnie nie uswiadomila, gdyz jadac tam bylam nastawiona na ciezka harowe, ale ze skonczy sie ona razem z tym jak skoncza sie wakacje... natomiast teraz, jak pomysle ze tak trzeba bedzie az do szescdziesiatki.... :/
na razie i tak jeszcze nie jest tak tragicznie, bo wlocze sie po biurze, albo siedze przed kompem udajac, ze sie szkole, wiec nie mecza mnie jakos zbytnio... i dzieki temu nie musze jeszcze wyjezdzac na projekty - czyt. spie w swoim akademikowym lozku, a nie hotelowym;]
najbardziej brakuje mi swiezego powietrza... zamknieta w sterylnym biurze, pozniej w sali wykladowej prawie w ogole nie wychodze na dwor... wiec dzis funduje sobie dlugi spacer - niewazne czy bedzie zimno, czy bedzie padac... po prostu musze gdzies wyjsc, bo w inaczej to sie chyba jakiejs klaustrofobii nabawie, a pozniej wyloze sie na lozku, wlacze sieste i bede leniuchowac az do wieczora! a co!
aa... zapomnialam dodac, odkrylam jeden plus mojej pracy: spedzam w niej mnostwo czasu=wracam do akademika zmeczona=nie mam juz sily na to, zeby rozmyslac nad roznymi rzeczami=NIE UZALAM SIE NAD SOBA ANI NIE NARZEKAM ;) w koncu znalal sie jakis skuteczny sposob na mnie;)