spokój
kiedy płaczę? rzadko... jeżeli już to tylko czasami w samotności do poduszki... tak, żeby nikt nie widział... dziś wystarczyła minuta... ręce dominikanina na mojej głowie, modlitwa, krzyż zaznaczony ręką na moich włosach i.... trach... coś w cici pękło... prawie, że rozryczała się jak bóbr... schowała głowę w kolana i tak tkwiła przez godzinę nie chcąc pokazać łez... dlaczego? nie wiem... niby taki zwykły gest...a po prostu rozkruszył moją twardą skorupę w drobniutki mak...
na codzień maska twardości i wieczny uśmiech na twarzy... kiedyś musiało to pęknąć...
w pracy awans... ale ze tak bym powiedziała czysto teoretycznie, podwyżki prawie żadnej (tak tak kryzys to idealne słowo, któe zawsze dowszystkie idealnie pasuje jako wytłumaczenie) i nadal będę musiała tak samo albo i nawet bardziej zapierniczać...co jeszcze bardziej skłania mnie do poszukiwania nowej pracy... ale teraz jak coraz bardziej przekonuje się, że jednak Kraków jest moim miastem,że tu się najwięcej dzieje, że tu mam znajomych i góry w zasięgu ręki, to jedyne w miarę godne uwagi oferty znajdują się we Wrocku... no ale jakby mogło być inaczej...
p.s. jestem na tak jeśli chodzi o jakiś weekendowy blogowy wyjazd w Tatry :)