Bez tytułu
weekend spedzony na wyjezdzie naukowym pod Tatrami... zamiast siedziec na nudnych zajeciach, ucieklam z hotelu, poszlam na Gubalowke i siedzac samotnie przez kilka godzin wpatrywalam sie w osniezone szczyty Tatr.... jako, ze to byl piatek, turystow nie bylo wiele, podoba tez nie byla rewelacyjna... wiec spokoj, cisza i tylko spiew ptakow dochodzacy z lasu...
teraz juz znow Krakow, zaczynaja sie zaliczenia, kolosy, prezentacje do zrobienia odlozone na ostatnia chwile... ale przy takim upale nie bardzo jak jest sie skupic... po poludniu to mamy w pokoju chyba z 50 stopni - ostatnie pietro - grzeje od dachu, pokoj na zachod - po poludniu smazalnia... ale i tak za nic nie zamienilabym widoku z mojego okna, na kopiec pilsudkiego, kilka wzniesien i zachodzace w oddali slonce... uwielbiam siedzec na parapecie i wpatrywac sie w ta cudowna zielen...
nie dociera do mnie, ze kolejny rok studiow sie konczy, ze to moje ostatnie wakacje, ze potem juz tylko praca i praca... nie mam planow na przyszlosc, nie wiem gdzie chce pracowac, gdzie mieszkac, z kim... a moze samej....???
od czasu do czasu majac wolny dzien ide na wyklad do M..... to jedyny czlowiek, przez ktorego dostaje dola i zaluje, ze nie urodzilam sie 10 lat wczesniej... co tu duzo mowic, po prostu chodzacy ideal: przystojny, nieziemsko inteligentny, meski, z klasa...eh... przynajmniej przez te 1,5 godziny w tygodniu jest na co popatrzec i pomarzyc ;)